Trzy tygodnie na stażu dydaktycznym spędziła na Uniwersytecie Stanowym New Jersey dr Magdalena Wojarska z Katedry Polityki Gospodarczej i Regionalnej Wydziału Nauk Ekonomicznych UWM. Był to jej nie tylko pierwszy staż zagraniczny, ale i pierwsza wizyta w Stanach Zjednoczonych.
— Jaka jest różnica między studentem polskim a amerykańskim?
— Studenci, z którymi uczestniczyłam w zajęciach, wykazywali dużo większą aktywność w porównaniu do tego, z czym spotykam się u nas. Chętniej odpowiadali na pytania prowadzącego. Zadawali pytania, gdy czegoś nie rozumieli. Nie obawiali się także krytyki ze strony kolegów. Większość zajęć prowadzona była w formie dyskusji. Poza tym studenci przychodzili na zajęcia przygotowani. Lepiej też wykorzystywali czas spotkań. Podczas wykładów nie rozmawiali między sobą na tematy niezwiązane z zajęciami. Jeśli nie byli zainteresowani, to albo wychodzili, albo pisali jakieś prace zaliczeniowe na swoich laptopach lub uczyli się do egzaminów. Nie zauważyłam też, aby ktokolwiek otworzył na zajęciach inną stronę internetową niż strona uczelni. Wydaje mi się, że studenci w USA mają większą świadomość tego, po co przyszli na studia i czego oczekują od prowadzących.
— Może klucz tkwi w tym, że w Stanach nie każdy, kto ukończył szkołę średnią, może studiować?
— Zapewne jest w tym sporo prawdy. Tam na studia idą osoby, które czują potrzebę pogłębiania wiedzy. W Polsce studiowanie stało się kolejnym, prawie automatycznym, etapem kształcenia.
— Mamy za dużo studentów?
— Moim zdaniem mamy stanowczo zbyt wielu studentów, którzy nie rozumieją idei studiowania. Nie pamiętają o tym, że studia to nie tylko przyjemności, ale również ciężka praca, egzaminy i zaliczenia.
— Na stażu była pani w grudniu. Co od tego czasu udało się pani zmienić w pracy z olsztyńskimi studentami?
— Przede wszystkim usiłuję ich zachęcać do rozmowy. Chcę uświadomić im, że jak udzielą mi złej odpowiedzi, to świat się nie zawali. Jeśli zaczniemy rozmawiać, to się więcej nauczymy. Bo ja się uczę od studentów, a studenci ode mnie.
— Co panią najbardziej zaskoczyło na uczelni amerykańskiej?
– Po pierwsze, dużo mniejsza biurokracja. Wiele rzeczy załatwia się jednym podpisem elektronicznym i bez pieczątek. Po drugie, usprawnienia, dzięki którym studenci i nauczyciele oszczędzają bardzo dużo czasu. Podam jeden z przykładów. Pracę studentów i wykładowców wspomaga tzw. Blackboard. To platforma komputerowa, służąca wymianie informacji między nauczycielami a uczniami. Wykorzystywana jest także do przeprowadzania egzaminów. Prowadzący przygotowuje bazę kilkuset pytań, spośród których komputer losowo generuje zestaw egzaminacyjny dla każdego studenta. Egzaminator definiuje czas dostępu (np. 3 dni) i czas przeznaczony na uzupełnienie testu. Po upływie czasu system się blokuje i jest niedostępny dla studentów. Zdający odpowiadają na pytania w dogodnym dla siebie miejscu i czasie, a prowadzący automatycznie otrzymuje informację o liczbie punktów. To ogromna wygoda dla obu stron. Czas, który my w Polsce poświęcamy na zaliczenia i egzaminy, w Ameryce przeznacza się na studiowanie literatury, badania i rozwój naukowy.
— A co się tam pani nie podobało?
— Najbardziej to, że studenci przychodzili na zajęcia z pizzą czy z hamburgerami. Z jednej strony wykład i dyskusja, w której brali udział, a z drugiej konsumpcja. Mnie to zaskoczyło. Podzieliłam się nawet swoim spostrzeżeniem z tamtejszymi wykładowcami, ale większość stwierdziła, że im to nie przeszkadza.
— A gdyby pani studenci przynieśli na zajęcia pizzę?
— Gdyby mieli być tak zaangażowani i tak aktywni jak amerykańscy, to jakoś bym tę pizzę na zajęciach zniosła.
— Studenci, z którymi uczestniczyłam w zajęciach, wykazywali dużo większą aktywność w porównaniu do tego, z czym spotykam się u nas. Chętniej odpowiadali na pytania prowadzącego. Zadawali pytania, gdy czegoś nie rozumieli. Nie obawiali się także krytyki ze strony kolegów. Większość zajęć prowadzona była w formie dyskusji. Poza tym studenci przychodzili na zajęcia przygotowani. Lepiej też wykorzystywali czas spotkań. Podczas wykładów nie rozmawiali między sobą na tematy niezwiązane z zajęciami. Jeśli nie byli zainteresowani, to albo wychodzili, albo pisali jakieś prace zaliczeniowe na swoich laptopach lub uczyli się do egzaminów. Nie zauważyłam też, aby ktokolwiek otworzył na zajęciach inną stronę internetową niż strona uczelni. Wydaje mi się, że studenci w USA mają większą świadomość tego, po co przyszli na studia i czego oczekują od prowadzących.
— Może klucz tkwi w tym, że w Stanach nie każdy, kto ukończył szkołę średnią, może studiować?
— Zapewne jest w tym sporo prawdy. Tam na studia idą osoby, które czują potrzebę pogłębiania wiedzy. W Polsce studiowanie stało się kolejnym, prawie automatycznym, etapem kształcenia.
— Mamy za dużo studentów?
— Moim zdaniem mamy stanowczo zbyt wielu studentów, którzy nie rozumieją idei studiowania. Nie pamiętają o tym, że studia to nie tylko przyjemności, ale również ciężka praca, egzaminy i zaliczenia.
— Na stażu była pani w grudniu. Co od tego czasu udało się pani zmienić w pracy z olsztyńskimi studentami?
— Przede wszystkim usiłuję ich zachęcać do rozmowy. Chcę uświadomić im, że jak udzielą mi złej odpowiedzi, to świat się nie zawali. Jeśli zaczniemy rozmawiać, to się więcej nauczymy. Bo ja się uczę od studentów, a studenci ode mnie.
— Co panią najbardziej zaskoczyło na uczelni amerykańskiej?
– Po pierwsze, dużo mniejsza biurokracja. Wiele rzeczy załatwia się jednym podpisem elektronicznym i bez pieczątek. Po drugie, usprawnienia, dzięki którym studenci i nauczyciele oszczędzają bardzo dużo czasu. Podam jeden z przykładów. Pracę studentów i wykładowców wspomaga tzw. Blackboard. To platforma komputerowa, służąca wymianie informacji między nauczycielami a uczniami. Wykorzystywana jest także do przeprowadzania egzaminów. Prowadzący przygotowuje bazę kilkuset pytań, spośród których komputer losowo generuje zestaw egzaminacyjny dla każdego studenta. Egzaminator definiuje czas dostępu (np. 3 dni) i czas przeznaczony na uzupełnienie testu. Po upływie czasu system się blokuje i jest niedostępny dla studentów. Zdający odpowiadają na pytania w dogodnym dla siebie miejscu i czasie, a prowadzący automatycznie otrzymuje informację o liczbie punktów. To ogromna wygoda dla obu stron. Czas, który my w Polsce poświęcamy na zaliczenia i egzaminy, w Ameryce przeznacza się na studiowanie literatury, badania i rozwój naukowy.
— A co się tam pani nie podobało?
— Najbardziej to, że studenci przychodzili na zajęcia z pizzą czy z hamburgerami. Z jednej strony wykład i dyskusja, w której brali udział, a z drugiej konsumpcja. Mnie to zaskoczyło. Podzieliłam się nawet swoim spostrzeżeniem z tamtejszymi wykładowcami, ale większość stwierdziła, że im to nie przeszkadza.
— A gdyby pani studenci przynieśli na zajęcia pizzę?
— Gdyby mieli być tak zaangażowani i tak aktywni jak amerykańscy, to jakoś bym tę pizzę na zajęciach zniosła.
Staż dr Magdaleny Wojarskiej był współfinansowany z Europejskiego Funduszu Społecznego w ramach projektu „Wzmocnienie potencjału dydaktycznego UWM w Olsztynie”.
rozmawiała: Wioletta Sawicka
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Dodaj komentarz Odśwież
Dodawaj komentarze jako zarejestrowany użytkownik - zaloguj się lub wejdź przez